2 grudnia 2012

Magdalena Ujma

Dzień 1

Zaczęło się od dwóch artystek. Zestawienie działań Anny Jochymek i Zofii Kuligowskiej, tworzyło znaczącą kompozycję wizualną, dostarczającą jednocześnie mocnych wrażeń węchowych. Nerwowy, neurotyczny i rozpaczliwy wręcz ruch (w kółko to samo) i bezruch, spokój, czekanie. Powodujący mdłości zapach pasty do zębów i mieszająca się z nim woń alkoholu. W rzęsiście oświetlonej łazience Anna Jochymek szczotkowała zęby. Czynność ta, mimo usytuowania w miejscu, gdzie zwykle się ją wykonuje, miała posmak absurdu. Artystka stała tyłem do zlewu, przodem do nas, bo przed wejściem do łazienki, w niewielkim przedsionku, ulokowała się grupka widzów. Od razu więc pojawił się podział na scenę i widownię. Nie wiem czy to źle, czy dobrze, zadziwia mnie tylko jak silne jest w nas oczekiwanie widowiska. Zupełnie podświadomie odzywające się gdy tylko znajdujemy się w galerii. Szorowała zęby z wielką energią, plama wyplutej, zmieszanej ze śliną, a potem i krwią pasty, rosła na podłodze. Wrażenie odpychające: obrzydzenia, lecz i przyciągania uwagi, jakie niesie obserwowanie rzeczy abiektualnych, związanych z fizjologią, z płynami organicznymi, jednocześnie fascynacja, jaka towarzyszy często temu typowi performance, w którym artysta się dręczy, narusza własną fizyczność, bada własną wytrzymałość. To nie była medytacyjna, bazująca na powolności, introwersji i skupieniu, akcja. To był performance wysiłkowy, jak już pisałam – neurotyczny, jakby odbijający nerwowy puls naszego pędzącego świata. Jakby zawierał – poprzez notę autoagresji – sugestię, że „nie nadążam, usiłuję się dostosować, przestrzegać norm, ustawiać wysoko poprzeczkę, ale nie daję rady”. Sam motyw zębów ma obfite konotacje psychoanalityczne i często występował w surrealizmie.

Zofia Kuligowska przykucnęła tuż obok, przy otwartych drzwiach łazienkowych. Skromnie oparta o ścianę, wyglądała trochę jak dziecko, bo tylko głowa jej wystawała ponad stół, który dzielił jej skuloną sylwetkę na dwie części. Przed głową na blacie stały kieliszki z wódką. Powiedzieć można – klasyk. Zgrany motyw ze stołem i alkoholem, który wywołuje skojarzenia z jakąś celebrą, ale i ze wspólnotą, ze wspólnym biesiadowanie, dzieleniem się i debatowaniem o wartościach, tutaj został zmiksowany zupełnie inaczej. Tak, artystka zachęcała do częstowania się. Jednak ona sama, w absurdalnej, niewygodnej sytuacji, uprzedmiotowiona, zredukowana tylko do głowy nad stołem, stała się jakby i częścią stołu, poczęstunku, i jednocześnie obserwatorką naszych zachowań. W rękach trzymała notatnik opierając go na kolanach. Nie widząc zapisków, notowała własne uwagi, odczucia i myśli. Początkowo wszyscy, nieco onieśmieleni, otaczali artystkę kołem, z czasem zaczęli przestawiać kieliszki, pojawił się chleb (kolejny oklepany symbol), zaczęła się rozmowa z udziałem Zofii i biesiadowanie. Tak trwało do końca dnia.

Grzegorz Bożek specjalnie stworzył podział na scenę i widownię, sam zapędzał wszystkich do sali, „proszę, dołączcie do nas, wchodźcie”. Zachowując się równie frenetycznie i nerwowo jak koleżanka szorująca zęby, zaczął mówić. Żywioł opowieści go niósł. Same jego ruchy, mowa ciała, pochylenie się w stronę ludzi zgromadzonych w głębi pomieszczenia, wyglądały trochę jak ruchy pływaka, porwanego przez wartki nurt opowiadania. Jednak samo opowiadanie trudno streszczać i chyba nie ma takiej potrzeby. Było w każdym razie od siebie, w pierwszej osobie, i było opowieścią w opowieści. Grzegorz mówił o podróży, o jeździe pociągiem, o spotkaniu z ludźmi, o potrzebie samotności i niemożności jej zrealizowania i o rozmowie. Wszystko opowiadane żywo i z poczuciem humoru, bez sentymentalizmu. Budowlańcowi miał tłumaczyć miłość, bo o śmierci już było. Mówił też o piszącej kobiecie, i o pożądaniu, które zostało rozproszone. Opowieść miała strukturę dygresyjną, rozgałęziającą się i wijącą wedle prawideł pamięci i skojarzeń autora, z drugiej jednak strony, miało się wrażenie, że coś pod tym przypadkiem się znajduje, coś przeziera. Sztuka opowiadania łączy ludzi. Na koniec jedna z kobiet obserwujących performance została poproszona o odczytanie fragmentu opowiadania, które Grzegorz przypadkowo znalazł w numerze „Literatury na Świecie” z lat siedemdziesiątych. Fragment autorstwa pewnego meksykańskiego pisarza został spreparowany, zostały dodane słowa samego Grzegorza, z tekstu zaś zostały wycięte wszelkie szczegóły mogące pomóc w zidentyfikowaniu występujących w nim postaci.

Anita Mowczan zaczęła od odczytania treści ze swoich dyplomów ukończenia studiów. Dyplomy te następnie ułożyła na ziemi i stanęła na nich bosymi stopami. Z wypowiedzianym głośno słowami „relevé” podnosiła się na palcach i usiłowała jak najdłużej utrzymać się w stanie (chwiejnej zazwyczaj) równowagi. A zatem balet, czyli dyscyplinowanie ciała w służbie sztuki. To dla niej, i dla zajścia wyżej w hierarchii społecznej, to całe wykształcenie, ta cała męka, to ciągnięcie w górę bez chwili wytchnienia. Za chwilę artystka zmieniła słowa, teraz zagrzewała siebie do ćwiczeń okrzykiem „wyżej!”. Sala jak zahipnotyzowana obserwowała jej coraz bardziej rozpaczliwe próby utrzymania się na palcach. Ta pozycja z baletu jest niewygodna, nienaturalna i bolesna. Ale ten krótki performance był tylko przygrywką do prawdziwej rozgrywki ze sobą.

Hanna Linkowska rozpoczęła od krótkiej wokalizy, właściwie krzyku, by zaraz skierować uwagę wszystkich na film, gdzie na dwóch ekranach symultanicznie pojawiały się obrazy „miejskich” dziewcząt i „wiejskich” kobiet, widoki miasta i wsi. Tylko dlaczego wszystko trwało tak krótko? Trudno mi napisać coś więcej o tej pracy czy silić się na jakąkolwiek interpretację. Może chodzi o obcość, o granicę dzielącą nieporównywalne ze sobą życiowe doświadczenia starszych kobiet ze wsi a młodych kobiet z miasta, które fascynują się tak odległa od naszej kulturą „korzeni”? Nie wiem, mam świadomość tylko, że dzisiaj wychodzi się już daleko poza samą fascynację kulturą wsi czy badanie etnograficzne, i jak mi się wydaje, artystka, która ma za sobą szkołę tradycyjnego śpiewu i doświadczenie jako pieśniarka, doskonale sobie z tego zdaje sprawę. .

W swoim wystąpieniu Yaryna Shumska – jak w innych wystąpieniach tego dnia – sięgnęła po dość zużyte elementy języka performance. Stół przykryty białym obrusem, kieliszki, butelka czerwonego wina. Artystka nalewała je do kieliszków, jak zdołałam się zorientować, bez wyraźniejszego porządku. Część wypijała, potem stała i długo milczała, wszystko było wykonywane w skupieniu, jakby w poczuciu pewnego rytuału. Było to tak sugestywne, że publiczność zaczęła jakby przewidywać, że sens akcji będzie polegał na upiciu się artystki. Jednak w pewnym momencie, jakby wyczuwając wiszące w powietrzu napięcie, artystka rozpięła nad stołem białą gumkę czy sznurek. Na nim zaczęła mocować kieliszki za nóżkę, tak że resztki wina się wylewały na biały obrus. Powstał jakby ołtarzyk, lecz pusty. A kapłanka zdezerterowała.

To, co zobaczyliśmy pierwszego dnia „Akcji27”, to świeże i bezpretensjonalne interpretacje starych i – zdawałoby się – do cna zgranych motywów performance. Pytaniem pozostaje, czy artyści celowo interpretują po swojemu dorobek mistrzów, czy czynią to z pewną dozą naiwności (a może i zdrowej dawki ignorancji).

Dzień 2

Drugi dzień „Akcji27” rozpoczął się od wydarzenia mającego chyba więcej do czynienia z teatrem i inscenizacją niż z „klasycznie” rozumianym performance. Dwie aktorki wcielające się w rodzaj rzeźb, ożywionych czarnych brył czy dziwacznych stworzeń, wywołujące tylko odległe antropomorficzne skojarzenia, występowały w porozumieniu ze sobą i w relacji do otoczenia, podłogi, ścian, wysokości sali i innych parametrów wnętrza. Ten taniec ożywionych rzeźb przywodził na myśl realizacje Marka Chlandy (gdzie ruch, architektura, rzeźba i rysunek harmonijnie się ze sobą łączyły). Akcja grupy OKO znalazła się na cienkiej linii dzielącej performance od spektaklu. Nie było tu miejsca na dopuszczenie rzeczywistości do głosu (unaocznienie tego, co tu i teraz), na znaczące użycie przedmiotu, na intensywną obecność (uobecnienie performera). Był to rodzaj mini – spektaklu, gdzie ruch i forma splatały się z dźwiękiem w całość, w jakąś mitologiczną opowieść, w operację na naszych głęboko poukrywanych wyobrażeniach i lękach. Może lepiej zresztą powiedzieć, że performerki dały zapowiedź tego, czym mógłby być spektakl, bo mimo tego, że był krótki, trochę się… dłużył.

Yurii Biley przedstawił performance, w którym – jak już wcześniej zdarzyło się podczas „Akcji27” – zmiksował w nowych sposób elementy obecne w performance „od zawsze”. Była tu więc i gra na wytrzymałość, bo stanie nago na zimnie grudniowego dnia, choćby i w przedsionku galerii, wymaga samozaparcia. Było tu i symbolicznie użyte przedmioty, było pisanie na ciele, było odliczanie. Wszystko to jednak stanowiło całość tak bardzo naładowaną rozmaitymi elementami, że sprawiało wrażenie pewnej kpiny (nie jestem pewna czy zamierzonej). Artysta nadmuchiwał balony wdmuchując w nie dym papierosowy, po czym przyklejał je do ciała, czerwoną kredką wypisywał na sobie poszczególne elementy zdania, które w efekcie brzmiało (o ile dobrze zrozumiałam): „każdy detal procesu jest dla niego instrumentem życia duchowego i intelektualnego”. Monotonia, powtarzalność czynności, rosnące zatrucie i zmęczenie artysty powodowały także znużenie ze strony publiczności. Ten performance testował wytrzymałość także i widzów.

Pavlo Kovach wypracował podejście odmienne. Mam wrażenie, że wynika ono z jego głębokiego rozumienia sztuki, z utożsamiania sztuki z drogą życia. Performance jest dla niego nie tyle projektem, czy sposobem wyrażenia pewnej idei, lecz czymś znacznie szerszym: sposobem na poznawanie siebie oraz świata, na zdobywanie świadomości. Użycie przez niego elementów i materiałów, ale także gestów, miało swoje głębokie znaczenie. Artysta posypywał kark, głowę i kamienie ziemią, obrysowywał kamienie wielkim szewskim szydłem, słyszeliśmy jak zgrzyta ono i szoruje o twardy materiał. Następnie kamienie związał grubym sznurem, omotał go sobie wokół szyi, założył tak że sznur wchodził mu do ust i stał z rozpostartymi ramionami, z obu stron trzymając obciążony sznur. Dźwigał ciężar, który sprawiał mu ból, sznur wrzynał się w usta i je kneblował. Każdy z elementów użytych do performance posiada wiele kulturowych znaczeń: kamień to uśpione życie, zarodek, ale i narzędzie zabójstwa, ziemia to życie, ale i śmierć, pochówek. Chciałabym zwrócić uwagę na figurę, w którą wciela się Pavlo Kovach Junior. To postać wędrowcy.

Mikołaj Podworny ukłonił się publiczności, po czym wyszedł do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie przebrał się w dość groteskowy strój galowy. Biała, wymięta i za duża marynarka, białe kalesony. Gdy zaczął grać na keyboardzie, towarzyszył mu obraz wideo. Szybko okazało się, że niewinny mecz z lat osiemdziesiątych przeradza się w mrożącą krew w żyłach relację z tragedii. Była to rejestracja meczu z Bradford w Anglii, gdzie w 1985 roku wybuchł pożar na trybunie stadionu. Zginęło 56 osób. Widzimy ogień i ludzi, którzy nie zdają sobie sprawy z siły żywiołu i spokojnie obserwują wydarzenia. Pojawiają się także kibice objęci ogniem, komuś płoną włosy, komuś innemu całe ubranie. Obraz był tak mocny, że publiczność patrzyła na niego w stanie kompletnej fascynacji. To działo się naprawdę, był to przecież dokument, a nie fikcja. Artysta wtórował obrazowi waląc ekspresyjnie w klawisze. Stworzył ramy dla filmu, ujął go w cudzysłów, z drugiej jednak strony siła obrazu była tak potężna, że zdominowała performance.

Na koniec wystąpił Kolektyw RNA (Mateusz Dryjer, Marek Dela i Maciej Rudzin). Ich wystąpienie bazowało na pracy z dźwiękiem. Była to praca kolektywna, a dźwięki powstawały na żywo. Sztafaż był prosty, jakby retro futuro: antena, radiomagnetofony, mikser, tablety, kable. Całą koncepcję występu, rozmieszczenia głośników i własnych stanowisk artyści dopasowali do charakteru galeryjnej sali. Z fal radiowych generowali hałas, który przetworzony tracił swój zimny, technologiczny wymiar, stając się rodzajem czegoś żywego. Rytm powracających sekwencji dźwięków symulował istnienie jakiegoś „ducha technologii”, jakiegoś wielkiego, a niewidzialnego organizmu, który pulsuje i oddycha.

*

Festiwal „Akcja27” w dyskusji podsumowującej oceniony został jako inicjatywa ciekawa i pożyteczna. Zastanawialiśmy się nad zasadnością dzielenia artystów według generacji, jednak debiutujący obecnie performerzy potrzebują miejsca, gdzie mogliby (poza murami uczelni) skonfrontować swoje działania z działaniami innych czy spotkać się z publicznością. Nieco warsztatowy czy laboratoryjny charakter „Akcji27” sprzyjał tym celom.

Magdalena Ujma